czwartek, 10 listopada 2011

Dualizm moherowo-salonowy

Czas niedokonany Wildsteina ma ambitny zamiar dokonania wiwisekcji polskiej duszy. Powieściowe wydarzenia obejmują „sto lat nieprawości”, lata 1908-2008, z akcentem na okresy słabiej obecne literacko – stan wojenny, III RP czy budowanie komunizmu w latach dwudziestych u naszych sąsiadów. Historia i polityka wydają się być esencją tej książki i jej głównym tematem. Przy czym wydarzenia historyczne nie biorą się znikąd, stanowią raczej pochodną „walki idei”. A że idee były w XX wieku takie, jakie były (bolszewizm, psychoanaliza i wszelkiego rodzaju „antypodmiotowości”), stąd efekty znane wszystkim. Chesterton pisał zresztą, że wiek osiemnasty był wiekiem rozumu, dziewiętnasty – zdrowego rozsądku, a dwudziesty – niezwykłego nonsensu. A pisał to jeszcze przed drugą wojną światową… W każdym razie powieść Wildsteina chce ten ideowy nonsens dobitnie pokazać.

Losy powieściowych postaci cechuje raczej typowość, reprezentatywność dla doświadczeń dwudziestowiecznego Polaka, zwłaszcza inteligenta, uwikłanego w historię. Rozmach powieści, podkreślanie doniosłości historycznych przełomów, które kształtują bohaterów, sugeruje, że Czasowi niedokonanemu blisko do jakiejś narodowej epopei, tyle że umieszczonej w państwie dystopijnym (niestety, realnie istniejącym) i „niedokonanej” właśnie, niespełnionej. Wszyscy czują się wygrani, ale i przegrani zarazem – niby totalitaryzm się posypał i odszedł na śmietnik historii, tylko czemu wszyscy są tacy rozgoryczeni? Głównie przez brak poczucia sprawiedliwości dziejowej i wszechogarniające kłamstwo, na którym zbudowano III RP. Nawet porządnych mitów nie udało się zbudować, a te, co mieliśmy, poupadały z hukiem (Wałęsa, Okrągły Stół).

Wildstein daje w powieści głos dwóm podstawowym stronom polskiego sporu o prawdziwy patriotyzm, czyli „kolaborantom” i „patriotom” (określenie Rymkiewicza) tudzież „salonowi” i „konfederatom” (Ziemkiewicz, Łysiak). (rasowych komuchów spór nie dotyczy). Małżeństwo Zuzanny i Benedykta Broków nie dość, że jest polsko-żydowskie, to na dodatek „pisowsko-platformerskie”, choć para pobiera się, gdy Kaczyńscy całkiem niedawno ukradli księżyc, a Tusk bawił się żołnierzykami (zapewne niemieckimi). Ale przecież wiemy, że konflikt PO-PiSowy to kolejna odsłona nieustannej wojny polsko-polskiej trwającej od setek lat, wojny kulturowej czy światopoglądowej. Dla jednych Polska będzie zawsze za mało europejska i oświecona, dla drugich taka Polska to papuga narodów, a ostatnio nawet aksolotl (odsyłam do Twardocha), całkowicie niezdolna do myślenia w kategoriach interesu narodowego. Jedni straszą epoką saską, a drudzy Powstaniem Warszawskim. Jedni chcą zniszczyć Polskę, a drudzy Polaków.

Szanse na dogadanie się takich oponentów oczywiście są znikome, i podobnie powieściowe małżeństwo Broków, po początkowym zauroczeniu, nie może się dogadać. Wiadomo, że „oszołom” będzie w ciągłym konflikcie z „salonowcem”, w najlepszym razie przerywanym zawieszeniem broni. Zuzanna jest archetypem „walczącej” matki-Polki, wszelkie kryzysy Polski (stan wojenny czy „noc czerwcowa”) odbijają się na jej psychice depresją, a sukcesy (powstanie Solidarności, pielgrzymki papieskie czy wybory ’89) wprawiają w stan euforii. Zostając cenioną działaczką Solidarności, nabiera pewności siebie, charyzmy i odnajduje sens życia – czy to jeszcze typowość losów, czy już czarno-biały dydaktyzm, socrealizm z odwróconymi wektorami (realizm patriotyczny? konserwatywny?). Zuzanna w PRL-u widzi samo zło, a brak lustracji i radosne prowadzenie się Urbana i spółki ostatecznie przelewa czarę goryczy. Nic dziwnego, że w III RP też nie potrafi się odnaleźć.

Natomiast jej mąż, Benedykt Brok, z podejściem racjonalno-pragmatycznym, wierzy w ewolucję komunizmu (zamiast niszczycielskiej rewolucji), metodę małych kroczków, możliwość kręcenia z esbecją i ogólnie w mniejsze zło. Nie jest z przekonania ideowym komunistą, raczej racjonalistą, który nawet wstąpienie do PZPR potrafi uzasadnić, zresztą, ma gadane (i pisane; jest dziennikarzem). Skoro taka epoka historyczna nam przypadła w udziale, trudno, trzeba w miarę możliwości zmieniać ją na lepsze, a nie całkowicie negować, jak Zuzanna. Wygląda na to, że w jednak Polsce było i jest więcej Benedyktów niż Zuzann; dlatego też straszenie „demonami nacjonalizmu” mam za kompletną przesadę. A teraz i generacja Benedyktów zdaje się wymierać, żadna tam „praca u podstaw” czy dobro wspólne, era światłego liberalizmu nadeszła i każdy sobie rzepkę skrobie.

W prostej, czarno-białej optyce Zuzanny to, co robi mąż, ma jedno uzasadnienie – strach, lęk przed przegraną, niewiara w możliwość zmiany. Dla niego wszystko, co robi Zuzanna, może i moralnie słusznie, ma jedną podstawową wadę – brawurę i nieliczenie się z kosztami, z tym, że naprawdę może polać się krew, jeśli opozycja zacznie za mocno hasać. Tchórze kontra ryzykanci – kogo wybierasz, czytelniku? Tym bardziej, że gdy sytuacja się zaostrza, to ów tchórz musi wyciągać ryzykantów z tarapatów – nie jest zatem to wszystko jakoś wybitnie jednoznaczne, pomimo sympatii autora dość oczywistych. A ryzykant, trochę niechcący, topi paru „swoich”, co odbija się dożywotnim kacem moralnym. Niemniej, w powieści prostota postrzegania świata w kategoriach dobra i zła ma wydźwięk o wiele bardziej pozytywny niż inteligenckie zamiłowanie do dzielenia włosa na czworo.

Losy tej pary to rozrachunek z historią PRL, natomiast ich syn, Adam Brok, dzisiejszy trzydziestoparolatek, to już wycieczka po III RP. Adam jest rozdarty pomiędzy moralnością matki (i wuja Tadeusza, takiego powieściowego Pyjasa) a racjonalizmem ojca. Z wiarygodnością psychologiczną Adama zresztą mam jeszcze większe kłopoty – do pewnego momentu „oszołom”, z chwilą wejścia w dorosłość rzuca w diabły swoje pasje historyczne i poświęca się ekonomii, idąc z postępem i z przyszłością – przemiana jakby tytaniczna i mało wiarygodna (i potwierdzająca niechcący tezę o infantylizmie patriotyzmu „walczącego”, z którego się w końcu wyrasta). Adam w ekspresowym tempie dołącza do elity światowej finansjery (jak bohaterowie Dukaja czy Ayn Rand). Niemniej, ów ”patriotyzm”, ”moheryzm” nie daje się do końca wyrugować ze świadomości i w momentach próby daje o sobie znać. Brudny świat rosyjskiej polityki i polskich mediów jednak nie dla niego.

Może powieść jest też taką grą idei (polskich tradycji) – „romantyzm” (po matce) i „pozytywizm” (po ojcu), które spotykają się w Adamie. Należy połączyć przeciwieństwa, jesteśmy i jednym i drugim. Historię mieliśmy tak pokręconą, że każda strona bez trudu znajdzie argumenty na poparcie swojego stanowiska, tym bardziej, że nasza „strategia przetrwania” zależy głównie od sytuacji geopolitycznej, czyli od innych graczy. A dzisiaj, odnoszę wrażenie, pozbyliśmy się skutecznie obu tych tradycji. A przynajmniej tego, co było w nich dobre i szlachetne, zostawiając to, co gorszej próby.

Losy postaci drugo- i trzecioplanowych też służą ukazaniu jakichś typowych schematów peerelowskich biografii. Tadeusz to typowy PRL-owski „powstaniec”, udzielający się w manifestacjach, co kończy się tragicznie (Pyjas, Popiełuszko). Jedną z postaci dotyka „syndrom sztokholmski” czyli miłość do byłego ubeka, który ją za PRL wsadził za kratki, a na początku lat dziewięćdziesiątych pomógł odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Są gangsterzy korzystający z chaosu transformacyjnego, są dawni opozycjoniści, którzy dokonali zdumiewającej wolty światopoglądowej, są dzisiejsi ultraliberalni dziennikarze – Czas niedokonany ma ambicje ukazania przekroju społeczeństwa i ról, które na Polakach wymusiła i wymusza historia. Oczywiście nie mogło zabraknąć problemu lustracji i „bycia TW”, tu też Wildstein przedstawia kilka postaw, i choć generalnie wymowa jest oczywiście prolustracyjna, to Wildstein ukazuje różne metody kiwania esbecji i bycia kiwanym przez nią. Powieściowy TW okazuje się ściemniać jak bohater Życia na podsłuchu, a podsuniętą radykalnej opozycjonistce i nieopatrznie podpisaną przez nią lojalkę wykorzystują dziś perfidnie przeciwnicy lustracji. Owszem, współpraca współpracy nierówna, ale zamiecenie problemu pod dywan jest najgorszym rozwiązaniem i absolutną gwarancją niedotarcia do prawdy.

Poza historią Polski mamy w powieści też dwa wątki rosyjskie – budowa komunizmu rękami Jakuba Broka (stryja Benedykta) wyraźnie pokazuje, przez czym uchronił Polskę Piłsudski w 1920, a wątek interesów biznesowych z Rosją dzisiejszą (mafia plus postkomuniści) też jakoś i Polski dotyczy – na zasadzie podobieństwa mechanizmów i niepokojąco bliskiej nam mentalności (azjatyckiej?). Głos ma też ojciec Benedykta, również nazywający się Adam, który pokazuje nam międzywojenny świat (z naciskiem na Polskę). Jego to duchowy rozwój jest symptomatyczny dla inteligenta, który nie boi się myśleć – zafascynowany nowymi ideami potrafi jednak w pewnym momencie poddać je krytyce i przyznać, że mógł jednak się mylić. Jego opowieść to młot na freudowską psychoanalizę, która w powieści ukazana jest jako sekciarska religia, i okazuje się nie lekarstwem, a przyczyną nerwic. Jej to zawdzięczamy przeniesienie etyki w sferę „nauki” i ogólnie drogę donikąd. Też nie lubię psychoanalizy (jeśli już, to wolę jungowską) i mam ją za jakąś ćwierćprawdę o człowieku, ale podejście autora jest tu jednak nieobiektywne. Natomiast brat Adama, Jakub, uczestniczy w narodzinach bolszewizmu, początkowo nim zafascynowany, potem próbujący jakoś racjonalizować i tłumaczyć niesamowite okrucieństwo bolszewików (czym? oczywiście budową nowego, lepszego świata), nareszcie spisujący swoje przeżycia w pamiętniku, dla potomnych, ku przestrodze.

Smutna to powieść, nikt właściwie nie odnosi sukcesu, więcej – w parze z dojrzewaniem duchowym idzie często świadome jego wyrzeknięcie się. Wiele retrospekcji to monologi, spowiedzi osób na łożu śmierci, zresztą, i tak w powieści często pogrzeb goni pogrzeb. Przegrywają ci wierzący w komunizm (bo upadł), w „Solidarność” (bo powrót do władzy postkomunistów był szokiem, patrz reakcja Rymkiewicza w 1995 roku), w sukces, (bo ten w świecie polityki, biznesu, mediów często oznacza „po trupach do celu”). Małżeństwa się rozpadają, dzieci nie rozumieją rodziców, przyjaciele nas opuszczają i dołączają do grona wrogów, sprawiedliwości nie staje się zadość, więcej, dążenie do prawdy może skończyć się więzieniem.

Powieść jest też na poziomie idei krytyką postpolityki, postmodernizmu i postczłowieka, który będzie „kreował sam siebie i uwolni się od determinantów. Tożsamości (narodowej, religijnej, płciowej) nie da się zmieniać tak jak ubrania” – przekonuje autor Czasu niedokonanego. Cóż, mądrzejszy o taką np. Linię oporu Dukaja twierdzę, że jednak się da, i to owa możliwość zabawy garderobą będzie postczłowieka definiowała. Doskonale zresztą rozumiem lęki konserwatysty przed takim człowiekiem przyszłości.

Właśnie jako powieść idei Czas niedokonany sprawdza się najsłabiej, albo wyważając otwarte drzwi, albo krytykując to, co jeszcze jest w powijakach (choć „przełożenie” idei na fabułę i bohaterów jest udane). Jeśli traktować postacie jako reprezentatywne dla pewnych idei, tradycji, dróg rozwoju – jest dobrze, ale czysto psychologiczna wiarygodność czasem na tym cierpi, ponieważ postacie i ich losy wyglądają na kreowane pod założone z góry tezy. Mi to specjalnie nie przeszkadzało, przypominało zresztą nawet polską fantastykę socjologiczną (czy dickowską) z bohaterami uwięzionymi w kłamstwie, w matriksie, gdzie świętym Graalem jest głęboko ukryta prawda o świecie. Natomiast jako powieść historyczna czy polityczna, pokazująca typowe postawy Polaków wobec władzy, ich dylematy, mentalność, niuanse polskiej duszy, która też jest, niestety, po części „kolaborancka” – powieść jest znakomita. Choć sympatie autora są powszechnie znane, daj Boże, żeby lewicowi autorzy tak pisali o polskiej niedawnej i obecnej historii. Jakoś nie piszą, wolą wylewać kubły pomyj na „moherów”, tudzież historię mają w nosie. Do refleksji skłania powieściowa wzmianka o hucznych obchodach 300-lecia dynastii Romanowów w 1913 roku – nieśmiertelny carat miał jeszcze trwać długie wieki. My też właśnie świętujemy coś podobnego, mianowicie 11 listopada; dzisiaj polska niepodległość wydaje się mniej trwała niż cesarstwo rosyjskie sto lat temu – oby jednak nasi nadworni kasandryści nie mieli racji. Cóż, nawet to święto jest dla lewicy pretekstem do idiotycznej wojny polsko-polskiej z urojonym faszyzmem. Niewykluczone, że dożyjemy czasów, gdy naprawdę nie będzie już czego świętować.

Bronisław Wildstein, Czas niedokonany, Poznań 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz