środa, 1 lutego 2012

Religijna wojna światów

Kolejną namierzoną przeze mnie pozycją theological fiction (określenie z okładki) jest Operacja „Chusta”, Tomasza P. Terlikowskiego; okładkowe opinie sugerują powiązania z Orwellem, Huxleyem i Chestertonem. Bez przesady; powieść nie ma orwellowskiej głębi ani chestertonowskiej lekkości, oferuje nam za to sensacyjną, pościgową fabułę umieszczoną w dystopijnym, koszmarnym świecie ultraliberalnego totalitaryzmu z załączoną wykładnią katolickiej filozofii. Niby blisko do Ziemkiewicza czy Wolskiego, ale z drugiej strony Terlikowski nie proponuje nam swego światopoglądu – on chce mieć rację.

W niedalekiej przyszłości, w Prowincji Wschodniej (tak tak, to nasza część Unii Europejskiej) pewien zakonnik porywa relikwię, Chustę z wizerunkiem Chrystusa, skutecznie przyczyniającą się do nawróceń. Nie jest to w smak władzom państwowym i kościelnym z Biurem do Walki z Fundamentalizmem na czele. Do uciekiniera dołącza mąż poddanej przymusowej eutanazji kobiety, potem jej ojciec, wreszcie nastolatka, która, ku zgrozie matki i opinii publicznej, chce urodzić dziecko; nota bene ta dziewczyna, czternastoletnia Gretka 2.0, jest klonem własnej matki, znanej pisarki. Ważną rolę pełni w powieści ateistyczny muzułmanin o wdzięcznym nazwisku Hassan Obama, ultrapostępowy arcybiskup czy matka upośledzonego syna, będąca kimś w rodzaju proklerykalnej ateistki. Stopniowo porwanie Chusty schodzi na dalszy plan; uciekinierzy po drodze zdążą spalić w katolickim czynie społecznym Klinikę Praw Reprodukcyjnych (czytaj: aborcji), porwać wspomnianą zmuszaną do aborcji nastolatkę i spowodować masowy ruch modlitewny pod budynkami owego Biura w Warszawie.

W zagadnieniach bioetycznych autor czuje się jak katolicka ryba w liberalnej wodzie, wtręty światopoglądowe są częste i jednostronne, czemu trudno się dziwić. Ale, o dziwo, fabuła, choć często pretekstowa, nie ginie przygnieciona moralną wykładnią. Lektura jest lekka, łatwa, choć niekoniecznie przyjemna – czytelnik antyklerykalny będzie wkurzony autorską optyką, czytelnik „klerykalny” natomiast swoją małością i słabością – powieść ma dać kopa jak brutalne kazanie, których tak mało dzisiaj. To jest główną zaletą (bądź wadą) powieści – jest ona apologią katolickiej bioetyki, katolickich relikwii, katolickiej modlitwy, zwłaszcza zbiorowej, która – uwaga – ma taką moc, że nawet Bóg może dzięki niej zmienić zdanie. Fabuła jest raczej przewidywalna – można z dużym prawdopodobieństwem obstawiać, która z postaci się nawróci, a która upadnie; kto będzie Szawłem, a kto Judaszem. Postacie często wchodzą w buty bohaterów biblijnych, ale niektóre to zarazem postacie z kluczem, odpowiedniki dzisiejszych sław medialnych czy autorytetów – Tobiasz Silson to Tomasz Lis, a arcybiskup Kiliańczuk zachowuje się jak biskup Pieronek.

Niektóre, szydercze ekstrapolacje owego liberalnego totalitaryzmu są naprawdę mocne, dzięki nim czytamy powieść jako celną satyrę na polityczną poprawność – powstają Komitety Zapobiegania Pedofobii i Transfobii, ustawowo zakazuje się pokazywania zdjęć płodów, „bo naruszają wolność sumienia”, wreszcie przymusowe eutanazje, które trudno odkręcić, jeśli się kiedyś wyraziło zgodę, będąc akurat w chwilowym dołku i pod presją. Gdy wzięło się kredyt, należy podpisać specjalne zobowiązanie do nieposiadania dzieci, dopóki się go nie spłaci. Papież zarządza Kościołem z Afryki, to stamtąd misjonarze przybywają ewangelizować Europę. Publiczna modlitwa to jaskrawy przykład przemocy mentalnej, podobnie jak krzyże w miejscach publicznych czy nawet na niektórych wieżach kościelnych. Nauka Kościoła zostaje brutalnie okrojona, nauczanie o grzechu i piekle jest wysoce niestosowne, a o homoseksualizmie zabronione; nawet Jan Paweł II istnieje poza obiegiem, a w seminariach naucza się Richarda Dawkinsa.

Operacja "Chusta" korzysta obficie z konwencji dystopii i theological fiction, dodać można też oczywiście tzw. SF bliskiego zasięgu, chociaż w mniejszym stopniu; potencjalne nowinki techniczne czające się za rogiem i społeczne konsekwencje tychże zupełnie autora nie interesują, zastąpienie komórek wideofonami to wręcz zabieg retro SF. Ważny jest za to narastający konflikt pomiędzy poważnie traktowaną religią a poważnie traktowaną „wolnością”, który jest taki sam jak dzisiaj, tylko bardziej – więcej Urbanów i Palikotów, więcej nienawiści do „katofundamentalizmu”, więcej ultraliberalnych kapłanów. W tym sensie jest to prosta ekstrapolacja tego, co dziś (spór o krzyż, czternastolatka nakłaniana do aborcji), tyle że wyolbrzymiona i uwypuklona. „Metodę salami” zastosowano wielokrotnie i dzisiejsze centrum stało się jutrzejszą skrajnością (Wojtyła stał się Rydzykiem jutra).

Powieść więcej mówi o Polsce A. D. 2010 (plus minus) niż o jakichś nowych google’ach czyhających na kolejne przeformatowanie naszych mózgów. A wydaje się, że taka wersja przyszłości, jakiej (nie) chce Terlikowski, nie byłaby dla Kościoła najgorsza, bo wciąż byłby to Kościół istniejący w kulturze i tradycji, choćby i radykalnie zwalczanej i wyśmiewanej. Nie strzela się z armaty do muchy. Gorsza byłaby ewentualność całkowitej wobec niego obojętności, a skoro ruszają wobec niego tak potężne siły propagandy, skoro pojawiają się nowi męczennicy, Kościół trwa; więcej – z prześladowań czerpie on swoją siłę. Dlatego wizja wydaje mi się niewiarygodna i jest tak samo wyrazem alarmującego tonu autora, jak i pewnego chciejstwa – podobnie jak u autorów powieści katastroficznych marzących o „pięknej katastrofie”, marzy się w powieści o „pięknym Kościele”, dlatego pięknym, bo prześladowanym i ujawniającym moralną wyższość nad światem. Wściekłe ataki (specjalne Biuro do Walki z Fundamentalizmem) świadczą paradoksalnie, że religia będzie miała się całkiem dobrze, skoro będzie wymagała tak olbrzymiej biurokracji i siły propagandowej. Bardziej prawdopodobne wydaje się wygaśnięcie znaczenia religii w Europie, ale przecież Niemcy i Francja to w końcu nie cały świat.

Starcie światopoglądów – wierzącego w prawdę i negującego ją – jest zatem nieuniknione i właściwie potrzebne. Każda porządna religia głosi prawdę objawioną, co jest nie w smak różnego rodzaju podejściom synkretycznym. Nie da się pogodzić przekonania o istnieniu prawdy objawionej z przekonaniem o jakiejś „równości” religii czy światopoglądów. Co ciekawe, w powieści islam jest waloryzowany zdecydowanie bardziej pozytywnie niż buddyzm i różne kulty synkretyczne (islam zakłada istnienie obiektywnej owej prawdy, buddyzmu kategoria ta raczej nie interesuje); lepszy od buddyzmu jest nawet uczciwy ateizm. Atak na Kościół właściwie autor postrzega bardziej jako sprzysiężenie sił demonicznych niż ateistycznych, którym synkretyzm i mieszanie prawd jest na rękę; zwykłemu ateiście symboliczna obecność religii nie powinna przeszkadzać, a tym bardziej ochrona życia.

Czy ma rację? Jako przeciwnik aborcji i eutanazji – zdecydowanie tak. Jako futurolog – niekoniecznie; niewykluczone jest nadejście (już następuje?) jakiegoś światowego renesansu religii, nie tylko katolickiej zresztą. Możliwe jest też, choć mniej prawdopodobne (i mniej groźne) istnienie jakiegoś „totalitaryzmu” religijnego; wystarczy trochę inaczej zaakcentować pewne kwestie i krucha równowaga pomiędzy wolnością a koniecznością, pomiędzy „konserwą” a „liberałami” może ulec zachwianiu (Jan Paweł II umiejętnie dbał o równowagę, skutkiem czego był często atakowany przez konserwatystów za swój „liberalizm” czy „ekumenizm” i przez liberałów za konserwatyzm). A lepszą od budowlanej, statycznej metafory Kościoła jako „fundamentu” jest metafora „ogrodnicza”, Kościoła jako organizmu-drzewa, które jest czymś innym w każdej fazie rozwoju, pozostając wciąż tym samym.

Największe prześladowanie Kościoła nie pochodzi od zewnętrznych wrogów, ale wyrasta z grzechów w samym Kościele – zdanie takie pada w książce Światłość świata, będącej wywiadem z Benedyktem XVI. O tym też warto pamiętać, czytając o obecnych i przyszłych atakach na Kościół.

Tomasz P. Terlikowski, Operacja „Chusta”, Fronda, Warszawa 2010

2 komentarze:

  1. ultraliberalny totalitaryzm? Czy to się trochę nie wyklucza? Liberalizm = skłonność do wolności, raczej leseferyzm niż dyktatura. Mimo takiej - swobodnej - zabawy pojęciami, książka jawi się jako dość interesująca. Widzę, że i Tobie się podobała, mimo wszystko - dobrze odczytałem opinię?

    OdpowiedzUsuń
  2. Terlikowski rozumie liberalizm raczej tak, jak w Ameryce niż w Europie - jako synonim lewicowości wszelkiej maści, nie w sensie gospodarczym. Książka się podobała, mam tylko wątpliwości, czy napisana w ten sposób osiągnie zamierzony przez autora efekt - może aż za dużo w niej temperatury, emocji i konfrontacji ze złym światem.

    OdpowiedzUsuń